20 maj 2016

Naucz się słuchać i rozmawiać czyli "Jak ja to robię - Ewa Drzyzga w rozmowie z Beatą Nowicką" -> recenzja

To nie jest blog książkowy. Wpis, który dzisiaj zamierzam popełnić, będzie dopiero drugą opinią o przeczytanej pozycji. Pierwszą znajdziecie TU (KLIK). A czytam naprawdę dużo, dużo więcej. Szczerze powiedziawszy, nie lubię pisać recenzji. Jestem w stanie zrobić to tylko wtedy, kiedy książka, o której chcę opowiedzieć wniosła coś do mojego życia, wywarła na mnie takie wrażenie, że chcę ją wszystkim naokoło polecać. Taka jest właśnie książka Ewy Drzyzgi i Beaty Nowickiej Jak ja to robię - wpisująca się w nurt popularnych ostatnio wywiadów - rzek.
Sięgnęłam po nią w momencie, gdy miałam chwilowy przesyt kryminałów, thrillerów i powieści mocno psychologicznych. Potrzebowałam wtedy jakiejś łatwej w odbiorze książki - prostej opowiastki o życiu. Jednak już po kilkudziesięciu stronach przekonałam się, że to nie będzie taka sobie historyjka, jakich wiele.

Ewę Drzyzgę kojarzy chyba każdy. Od ponad piętnastu lat prowadzi na antenie TVN Rozmowy w Toku - talk show cieszący się niesłabnącą popularnością wśród widzów. Zresztą o przygotowaniach do programu, samym programie, uczestnikach i ich historiach przeczytać można na wielu stronach książki. Na pozostałych zaś możemy się dowiedzieć coś niecoś o dzieciństwie Ewy, jak to się stało, że studentka rusycystyki trafiła do Radia Kraków, a później do RMF FM, by ostatecznie osiąść w telewizji. Zdradza też niektóre sekrety z życia prywatnego

Co mnie więc w tej książce tak urzekło, że postanowiłam napisać o niej na blogu?

25 kwi 2016

Operacja Metodą Ulzibata - moje refleksje


Długo mnie tu nie było, a to z tego powodu, że 17 marca 2016 miałam operację. Na nogi oczywiście. I to dość nietypową, bo przeprowadzoną Metodą Ulzibata (stopniowej fibrotomii). Metoda ta jest jeszcze dość nowa - w Polsce od 2011 - i mało znana. Nawet, gdy przed zabiegiem, szukałam w Internecie jakiś informacji o niej, ale nie takich suchych (je idzie znaleźć), tylko refleksji pacjentów, niewiele wyszukałam, a jeśli już, to w kontekście małych dzieci i często na anglojęzycznych stronach. Dlatego postanowiłam podzielić się tu swoimi refleksjami. Może, a nuż, komuś te informacje się przydadzą?

O co chodzi?

Jak czytamy na oficjalnej stronie o metodzie www.ulzibat.pl, Metoda Ulzibata - stopniowej fibrotomii została opracowana ponad 20 lat temu w Instytucie Rehabilitologii Klinicznej w Tule (Rosja), przez honorowego wynalazcę Federacji Rosyjskiej, doktora nauk medycznych, profesora Walerego Borysowicza Ulzibata. Zabieg zaś opera się na (...) stopniowym, podskórnym przecinaniu zwłókniałych pasm mięśniowych w okolicach ich przyczepu do kości z zastosowaniem specjalnego skalpela, bez konieczności zarówno nacinania skóry, jak i całkowitego rozcinania mięśni, z zachowaniem mięśni zdrowych, bez ingerencji w ścięgna oraz układ kostny. 
I na tym polega jej nietypowość. Ingeruje w mięśnie, a nie w ścięgna i kości, jak to bywa przy tradycyjnych operacjach. Zabieg przez to jest mniej inwazyjny, pacjent stosunkowo szybko dochodzi do zdrowia, nie odczuwając przy tym jakiś wielkich dolegliwości bólowych, ale o tym jeszcze napiszę...

7 mar 2016

Niepełnosprawność czyli MPD po mojemu

Dziś będzie osobiście. Tak bardzo, że aż się boję. Nie jest łatwo pisać tak szczerze o sobie, ale cóż... Zdecydowałam się. Po to też powstał ten blog. To do dzieła!
Jestem osobą niepełnosprawną. To żadna tajemnica. Choruję na mózgowe porażenie dziecięce, w skrócie MPD lub MPDz - jak kto woli. Choć "choruję" to, moim zdaniem, nie najwłaściwsze słowo. Z choroby się wychodzi, a ja to po prostu mam i będę miała - choćbym nagle nawet się fruwać nauczyła :-). W tym wpisie chciałabym opowiedzieć Wam trochę o tym, jak ja tą moją niepełnosprawność widzę, jak sobie z nią radzę, jakie trudności mnie spotykają. Nie zamierzam wymieniać żadnych encyklopedycznych regułek tej niepełnosprawności, opisywać jej rodzaje i objaśniać przyczyny. Tak naprawdę wcale nie jestem (i nie zamierzam być) alfą i omegą w tym temacie - choć na temat mózgowego porażenia pisałam swoją pracę licencjacką (dokładniej o tym, jaką rolę odgrywa muzyka w terapii osób z MPD). Jeśli kogoś interesują kwestie naukowo - techniczne, z łatwością znajdzie książki, artykuły czy strony Internetowe poświęcone mózgowemu porażeniu. Nadmienię tylko, że tyle ile osób, tyle przypadków oraz, że to od stopnia niedotlenienia mózgu, doznanego w okresie płodowym lub około porodowym, zależy wielkość uszkodzeń.

21 lut 2016

I życzę Ci zdrowia...

Kilka lat temu brałam udział w warsztatach psychologicznych. Jednym z zadań, jakie mieli uczestnicy, było stworzenie własnej piramidy wartości. Póki każdy robił to samodzielnie, nie było problemu. W drugim etapie tego ćwiczenia musieliśmy jednak stworzyć wspólną piramidę. I tu zaczęły się schody...

21 sty 2016

Mocna rzecz - Majgull Axelson "Ja nie jestem Miriam"

Każdy, kto choć trochę mnie zna, wie, że uwielbiam czytać. Co tam uwielbiam? Ja to kocham. W rodzinie śmieją się, że książki to moje jedzenie. Ilekroć wracam z biblioteki pada pytanie o to, ile chlebów sobie tym razem przyniosłam :). Inaczej jest z pisaniem o przeczytanych pozycjach. To już mi do końca nie wychodzi i szczerze, nie bardzo to lubię. Przykładem może być choćby ten blog, którego tematem przewodnim bynajmniej nie mają być książki - przynajmniej tak planuję (choć gdybym zdecydowała inaczej, uwierzcie, miałabym o czym pisać). Czasami zdarzają się jednak takie pozycje, o których nie da się milczeć. Najnowsza książka Majgull Axelsson Ja nie jestem Miriam jest właśnie jedną z nich.
Kiedy zabierałam się za czytanie, wiedziałam, że lektura mnie poruszy. W końcu to nie jest moje pierwsze spotkanie z tą autorką. Jakiś czas temu przeczytałam Pępowinę i Dom Augusty. Każda z tych książek poruszała tematy ważne i trudne. Obie zostały w mojej pamięci i spowodowały, że zaliczyłam autorkę do grona jednej z ulubionych pisarek. Jeśli jednak stwierdzę, że przy czytaniu ich zalewały mnie silne emocje, to konsekwentnie muszę uznać, że lektura Ja nie jestem Miriam przysporzyła mi wręcz niewyobrażalnych emocji. Dlaczego? 
Oto osiemdziesięcio pięcio letnia Miriam w dniu swoich urodzin, kiedy najbliższa rodzina przychodzi z życzeniami i podarunkami stwierdza cicho, że nie jest Miriam - kobietą, za którą wszyscy ją uważali. Syn i synowa wypowiedź starszej pani zrzucają na karb sędziwego wieku i (być może) zaczynającej się choroby Alzheimera. Jednak wnuczce Camilli stwierdzenie babci nie daje spokoju. Zabiera ją na spacer i wręcz przymusza do zwierzeń. Tym sposobem dowiadujemy się o dzieciństwie Miriam. Poznajemy jej brata Didiego i ukochaną kuzynkę Anuszę, a przede wszystkim śledzimy losu rodzeństwa w obozie koncentracyjnym w Auschwitz, a później już samej Miriam w obozie w Ravensbruck. Jesteśmy świadkami ogromnego cierpienia, upokorzenia i śmierci tysięcy ludzi. Współczujemy, ale rozkładamy ręce, bo nie możemy nic zrobić. Jednocześnie łapiemy się za głowę i wciąż nie umiemy pojąć, jak to się stało i jak to możliwe, że człowiek człowiekowi zgotował taki los! I w tym tkwi największa emocjonalność tej książki. Co prawda jej główni bohaterowie są fikcyjni, ale w niczym to nie przeszkadza i nie ułatwia odbioru opowieści. Tło historyczne i niektórzy "bohaterowie" nazistowscy są jak najbardziej prawdziwi. Niestety!

Książka jest trudna. Nie nadaje się się do czytania "ciurkiem". Ogrom cierpienia i brutalności przytłacza. Ja sama spędziłam z nią prawie dwa tygodnie. Po kilkudziesięciu stronach musiałam książkę odkładać, by odpocząć (ogrom cierpienia i brutalności przytłaczał) , pomyśleć, "przetrawić" przeczytane treści, a także spróbować zapamiętać... bo to jest pewne świadectwo. Po lekturze zaś naszła mnie pewna trochę przerażająca myśl... Mamy 2016 rok. Pokolenie wojenne wymiera. Coraz rzadziej można spotkać osobę, która czasy wojny pamięta i może (jeśli chce) o nich opowiedzieć. Za kilka/kilkanaście lat tych ludzi będzie jeszcze mniej. O II Wojnie Światowej młodzież będzie się uczyć z podręczników historii (albo i nie), a później, jednak za całkiem niedługo, te czasy uzna się za tak odległe, że nikt już nie będzie o nich wspominał. Dlatego potrzeba więcej takich książek... Bo zapomnieć nie wolno!

I z tą refleksją Was zostawiam...

* Zdjęcie pochodzi ze strony lubimyczytac.pl

7 sty 2016

Jak stworzyć postanowienia noworoczne, by wreszcie je zrealizować?


A co ja się z choinki urwałam, zapytacie? Już prawie tydzień po Sylwestrze, powoli wracamy do nieimprezowego życia, a ja tu jakiś noworoczny obrazek wstawiam? Pomimo, że choinka wciąż stoi, spieszę wyjaśnić, że nie urwałam się z niej i ze mną wszystko w porządku. Zdjęcie na górze też jest na miejscu, bo raz, że chciałam Wam wszystkim życzyć wszystkiego dobrego w Nowym Roku (wszak jest to mój pierwszy wpis w 2016), dwa - wpis będzie o celach, tak tych noworocznych. Konkretnie o tym, jak je stawiać, by wreszcie nie były tylko pustymi zapisanymi zdaniami, o których w kilka dni później się zapomina. Tu też coś nie gra powiecie... Już szósty (prawie siódmy patrząc na godzinę - 23:12) dzień Nowego Roku, a ja tu z postanowieniami dopiero wyskakuję. Otóż wyjaśniam - to opóźnienie to działanie z premedytacją. Otóż...

Postanowienia noworoczne spisuję już od ładnych kilku lat. Realizuję je później w mniejszym lub większym stopniu, ale zawsze się staram. Zwykle gotową listę miałam pod koniec roku, ewentualnie pierwszego stycznia. Standard. W tym roku postanowiłam zrobić, to kilka dni później za sprawą tego artykułu. Michał Pasterski (polecam całą jego stronę) proponuje, by z postanowieniami poczekać tydzień. Uważa, że te robione w Sylwestra i Nowy Rok, są często tworzone z potrzeby chwili, pod wpływem mody (bo przecież wypada jakieś postanowienia mieć), a nie naszych prawdziwych chęci i potrzeb. Stąd tak szybko są rzucane w kąt i zapominane. Jeśli zaś stworzymy je po tygodniu, będą efektem naszych przemyśleń, a nie chwilowego impulsu. Postanowiłam tak właśnie zrobić (czasami trzeba iść pod prąd, to rozwija) i dziś stworzyłam swoją listę postanowień, właściwie celów na 2016 rok. Wam też polecam takie opóźnienie.

Jak wiecie interesuję się psychologią. Na temat postanowień noworocznych i ich realizacji sporo czytałam i czytam. Mam też własne przemyślenia. Postanowiłam się nimi z Wami podzielić, a więc wracając do meritum... Jak stawiać sobie noworoczne cele, by po dwunastu miesiącach stwierdzić, że zostały zrealizowane?

1) Przede wszystkim, najpierw polecam podsumować rok poprzedni. Najlepiej siąść z kartką i długopisem i szczerze odpowiedzieć sobie na przykład na takie pytania (to można zrobić jeszcze przed Sylwestrem):
  • Co w minionym roku było dla mnie najważniejsze i najlepsze? Dlaczego?
  • Co najlepiej wspominam? Dlaczego?
  • Co się nie udało? Jakie mogły być tego przyczyny?
  • Co było dla mnie najtrudniejsze? Dlaczego?
  • Które relacje (zarówno wśród nowo poznanych osób, jak i rodziny oraz "starych znajomych") były dla mnie najważniejsze i dlaczego? Co wniosły do mojego życia?
  • Jakie nowe umiejętności i zainteresowania zdobyłam / zdobyłem w minionym roku? 
opcjonalnie:
  • Ulubiony film roku?
  • Ulubiona książka roku?
2) Jednocześnie dobrze przejrzeć zeszłoroczne postanowienia. Zastanowić się, które zostały zrealizowane, a które nie i czy któreś z nich ewentualnie przenosimy na rok następny.
3) Ze spraw technicznych - postanowienia najlepiej zapisać w kalendarzu, plannerze czy notesie. W każdym razie w miejscu, gdzie często się zagląda. Wtedy na pewno o nich nie zapomnimy
4) Polecam wyznaczyć sobie jakieś ogólne obszary działań w danym roku, mniej więcej umieścić je w czasie i dopiero w ramach tych obszarów tworzyć postanowienia.
Przykładowo: w  marcu 2016 będę miała operację. Przypuszczam, że do maja najkrócej moje życie to będzie jedna wielka rehabilitacja. Mogę więc postanowić, że codziennie będę ćwiczyć przez godzinę czasu. W sierpniu chciałabym mieć wakacje, w drugiej połowie roku szykuję się na pewne zmiany w życiu zawodowym, a przez cały rok chcę rozwinąć TO miejsce. Sprawdzą się więc np. postanowienia typu "publikuję co najmniej raz w tygodniu".
5) Postanowienia muszą być przede wszystkim Twoje. Nie moje, nie mamy, nie cioci czy wujka, ale TWOJE. Mają odzwierciedlać Twoje pragnienia, potrzeby i motywacje. Inaczej biada z nimi. Zostaną rzucone w kąt - jestem pewna. Do weryfikacji czy postanowienia są aby na pewno Twoje, polecam następujące pytania:
  • Po co mi to?
  • Dlaczego chcę to zrobić?
  • Co mi da zrobienie tego?
6) Postanowienia najlepiej pisać w czasie teraźniejszym, np. "Umiem szydełkować", zamiast "Nauczę się szydełkować". Pierwszy zapis "oszukuje" mózg. Skoro "umiem", to znaczy, że to łatwe, nie wymaga dużo pracy, a więc moja motywacja do robienia tego wzrasta, a ja jestem taka fajna, że to umiem :-). Drugi zapis wskazuje, że trzeba podjąć jakiś trud, by to zrealizować ("nauczę się"). Często więc podświadomie motywacja do realizacji tak zapisanego postanowienia maleje i w konsekwencji odrzucamy je.
7) Postanowienia muszą być jak najbardziej skonkretyzowane i osadzone w czasie. Co to oznacza? Ano to, że łatwiej zrealizować, a później rozliczyć się z postanowienia zapisanego w ten sposób: "Codziennie uczę się angielskich słówek przez 10 minut", niż tak "Umiem dobrze angielski". No bo co to znaczy, że go dobrze umiem? Kiedy to nastąpi? Gdzie jest granica między nie umiem, a umiem dobrze?

8) Postanowienia muszą od nas wymagać. O co mi chodzi? O to, że bez sensu, by było abym w swoich postanowieniach napisała na przykład: "Będę czytać jedną książkę tygodniowo". Kocham książki, kocham czytać. Będę to robić tak czy siak. Choćby się waliło i paliło. Żadne to postanowienie:-)... ale już "Pojadę na spotkanie autorskie z... (kimś tam, kiedyś tam)" - jak najbardziej, bo wymaga ode mnie nowego, niestandardowego działania

9) Postanowień nie może być ani za dużo, ani za mało. Zbyt mało rozleniwia, zbyt dużo frustruje. Tu ciężko mi radzić. Każdy z nas siebie zna (a przynajmniej powinien) i wie, jaka liczba jest dla niego optymalna. Ja w tym roku mam ich czternaście.

10) Jaką radę byście tu dodali? :-)